Ignacy Daszyński w pułtuskim więzieniu

Istniejące do końca XX wieku pułtuskie więzienie gościło w swoich progach tysiące, zapewne w większości „niewinnych” gości. Wśród nich byli i więźniowie polityczni. Do najsłynniejszych należeli: działacz socjalistyczny, późniejszy premier Ignacy Daszyński oraz zatrzymany za uczczenie Święta Niepodległości w 1979 roku, późniejszy Prezydent RP Bronisław Komorowski. Publikujemy dziś fragment wspomnień Ignacego Daszyńskiego, traktujący o jego pobycie w pułtuskim więzieniu.

Ignacy Daszyński około 1980 roku
(fot. Muzeum Narodowe, Warszawa)

Późną nocą dojechaliśmy do Pułtusku i zajechaliśmy wprost do prywatnego mieszkania pułkownika żandarmerji, starca dosługującego tutaj swojej emerytury. Umieszczono mnie pod silną strażą w pokoiku, dokąd wkrótce przyniósł mi staruszek herbaty, przyczem ubolewał nad mojem położeniem. Aby mi się nie nudziło, położył przede mną kilka albumów Karlsbadu, Gasteinu i innych miejsc, dokąd zapewne jeździł się leczyć i cofnął się na konferencję z Śmiałowskim do dalszych pokojów.

Zostałem więc z „fiołami” sam, lecz nie miałem żadnej ochoty zapoznawać się bliżej z widokami Karlsbadu. Chciało mi się przede wszystkim spać. Wśród drzemki na krześle zauważyłem jakąś głowę kobiecą, obserwującą mnie zza kotary z drugiego, ciemnego pokoju. Była to, jak się potem dowiedziałem, przyjaciółka starego pułkownika. Dzięki jej późniejszemu wstawiennictwu otrzymałem od staruszka wiele ulg, a nawet przywilejów w kozie.

W środku śledztwa zjawił się u mnie podpułkownik żandarmerji Białanowskij, który mnie zasypał troskliwemi pytaniami o moje zdrowie (!), spisał jakiś pusty protokół i pojechał. Wkrótce potem wszedł do mojej celi, w otoczeniu całej świty, okazały prokurator Izby sądowej warszawskiej Turau. Gdym go zapytał, co słychać po 5 miesiącach z moją sprawą odpowiedział po rosyjsku: – Pański los prawdopodobnie Sybir.

Życzyłem mu w duszy, żeby go djabli wzięli i nie powiedziałem już ani słowa. Ale od tej chwili zacząłem coraz częściej myśleć o planie ucieczki. Na spacerach oglądałem z szczególnem zainteresowaniem teren podwórza, mierzyłem wysokość murów i gotów byłem w każdej chwili skorzystać z dogodniejszych warunków, aby nie tracić czasu na zwiedzanie sybiru.

W kozie pułtuskiej zetknąłem się po raz pierwszy z gromada więźniów pospolitych. Porównując tutejsze stosunki z aystrjackimi, które później miałem sposobność poznać dość dokładnie, przychodzę do przekonania, że rygor więzienny w Austrji był ostrzejszy, ale obelg znacznie mniej, a kary cielesnej na szczęście nie było. Wikt też w Austrji był o wiele lepszy i obfitszy. Ale też na tem wyczerpują się różnice, jeżeli oczywiście pominiemy specjalnie rosyjski rodzaj kary, jak posielenie, katorga, aresztanckie roty itd.

W Królestwie i Galicji dość podobne to dno nędzy i ludzkiego spodlenia. I tu i tam spotykałem szalone, nerońskie wyroki na „nałogowych” złodziei, wydane za kradzież przedmiotu minimalnej nieraz wartości. Widziałem „nałogowych”, którzy otrzymali półtora roku więzienia za kradzież parasolki, ocenionej na 17 (siedemnaście) kopiejek!

Srogość ustaw w obronie prywatnej własności i tępość praktyki stosowania tych ustaw po obu stronach kordonu jednakowa… W Królestwie złodzieje byli zuchwalsi i dowcipniejsi. Kiedy kobiety aresztantki przychodziły ze swego podwórza prać bieliznę więzienną w łaźni, wówczas można się było nasłuchać flirtu, prowadzonego niekiedy z prawdziwym warszawskim polotem… Praczki były to niemal bez wyjątku dzieciobójczynie, młode, ładne i zdrowe niegdyś służące, które charakter dzisiejszej moralności płciowej popchnął do mordu dziecka.

Patrząc na ich ciężką pracę z mojego okienka, miałem zawsze jedno życzenie, aby wszystkie moralistki świata, wszystkie jędze, które pracują nadgorliwiej nad zgotowaniem hańby takiej biednej dziewusze, zostały skazane na pranie aresztanckiej bielizny. Nie ulega dla mnie do dziś dnia żadnej wątpliwości, że trzy czwarte tych nieszczęsnych dziewcząt popełnia zbrodnię w warunkach, wykluczających odpowiedzialność prawną, przy tajnym zazwyczaj połogu, w gorączce i strachu okropnym przed tem, co jutro powiedzą tzw. „moralne” kobiety, które pierwsze ciskają kamieniem potępienia na dziewczynę-matkę…

W kozie obserwowałem też nadzwyczaj tkliwą miłość między aresztantami a aresztnatkami. Kobiety odstępowały złodziejom wszystko, co miały, jedzenie i pieniądze, a mężczyźni pisali do swoich bogdanek czule listy lub przez okna przesyłali pozdrowienia i całusy.

Z bogatej kroniki więziennej utkwiło mi w pamięci kilka wypadków ciężkich i przykrych. Jednego więźnia, złodzieja końskiego, chłopa krępego, olbrzymiej siły posadzono do ciemnicy. W ciemnej norze i w samotności czuł się tak przygnębionym, że prosił się raczej o 20 kijów. Wymierzono mu je sowicie.

Największym szacunkiem, pełnym uznania i trwogi zarazem, cieszył się w więzieniu pewien koniokrad, którego twarz wysoce inteligentna i potwornie zniekształcona postać zwróciły moją uwagę. Był to sławny złodziej koni w nadnarewskich okolicach. Doprowadzał do rozpaczy chłopów, którzy się nie umieli upilnować przed spryciarzem złodziejem. Pewnego razu zrobił podkop, pod podłogą stajni i wsuwał się z mozołem w wąski otwór, gdy czyhający na niego chłop wbił mu w bok żelazne widły i przygwoździł w ten sposób człowieka jak chrabąszcza do ziemi! Uwięziono go i wylizał się w aresztanckim szpitalu, ale cała postać była wygięta ku prawemu bokowi, a prawe ramię było znacznie niższe od lewego. Mrowie złodziejskie patrzyło nań jak na mistrza, a żaden strażnik nie śmiał mu złego słowa powiedzieć.

Wzruszającą scenę przeżyłem z biednym żydkiem, nazwiskiem Jojna Berliner. Przez złych towarzyszy dopuścił się jakiejś drobnej kradzieży i oberwał 6 miesięcy. Naczelnik obiecał go wcześnie wypuścić, żeby go w miasteczku nikt nie widział; pierwszym pociągiem miał pojechać do Warszawy, tam pracować i dorabiać się, a potem dopiero wrócić do domu.

Siostra przyniosła mu nowe ubranie, popołudniu wziął łaźnię i cały wieczór wyśpiewywał, tłumiąc wzruszenie na myśl o tem, że jutro już będzie wolny! Wszyscy mu dobrze życzyli, wszyscy z wesołym 17-letnim ładnym żydkiem żartowali, a on umiał na żart żartem odpowiedzieć.

W tem o północy usłyszałem straszny, żałosny jęk w pobliskiej celi na korytarzu. Jojna Berliner konał jęcząc, a wkrótce wyłowiłem odgłos kroków czterech ludzi, niosących coś ciężkiego. Wynoszono biednego Jojnę, a na drugi dzień rano leżał już w trupiarni, której drzwi otwarte były niemal tuż pod mojem oknem. Pękła w biednej głowie tętnica mózgowa… […] Byłem przygnębiony i wstrząśnięty do głębi tym bólem ludzkim. […]

Wreszcie w pierwszych dniach grudnia przyszedł do więzienia rozkaz „państwowej ochrony”, żeby mnie pod eskortą odstawić do granicy austrjackiej. Po siedmiu miesiącach nie wiedziano, co ze mną właściwie należy zrobić, bo w protokółach niczego absolutnie nie powiedziałem, świadków żadnych przeciwko mnie nie znaleziono i nawet nie wiadomo było, o co też mnie mogą obwinić.

Wyrzucono mnie zatem i zakazano powracać od granic państwa rosyjskiego.

Ignacy Daszyński „Pamiętniki”, Kraków 1925
zachowaliśmy pisownię oryginalną